sobota, 14 lutego 2015

Warcholstwo po tysku


Podczas ostatniej sesji Rady Miasta Tychy (5 lutego br.) radni wskrzesili warcholską tradycję "liberum veto". Chodzi konkretnie o radnych prezydenta Tychów Andrzeja Dziuby (którzy niedawno przechrzcili się na klub Inicjatywa Tyska) i Platformy Obywatelskiej. W 25-osobowej Radzie Miasta Tychy oba te kluby stanowią koalicyjną większość. Liberum veto po tysku wyglądało tak, że owa większość, już na początku nadzwyczajnej sesji, wyszła z sali, zrywając tym samym prawomocność obrad. Tematem nadzwyczajnej debaty miał być apel dotyczący napiętej sytuacji m.in. w fabryce Fiat Auto Poland [„Echo” nr 6 z 11.02.2015 r]. Dzisiaj w FAP trwa ogłoszone przez NSZZ "Solidarność" pogotowie strajkowe.

Fot.1 ZB - Radni opuszczają salę sesyjną


Liberum veto oznacza dosłownie: „ wolne nie pozwalam”. Była to istotna zasada demokracji szlacheckiej Rzeczpospolitej w XVII – XVIII wieku. Umożliwiała, na skutek protestu jednego posła, zerwanie sejmu i uchylenie zapadłych już uchwał - wystarczyło krzyknąć na sali obrad: „veto”. Liberum veto pomyślane jako mechanizm przeciwstawiający się w sejmie hegemonii magnatów, stało się z czasem synonimem nieodpowiedzialności prowadzącej do upadku Rzeczpospolitej. Warcholskie veta zrywały sejmy, paraliżując państwo i doprowadzając do rozbiorów. W skrajnych przypadkach, poseł-warchoł, po wykrzyczeniu swojego: „nie pozwalam”, czym prędzej czmychał z sali obrad, obawiając się odwetu braci szlachty.
Podczas lutowej sesji Rady Miasta duch liberum veto w swoisty sposób reaktywowany został w Tychach. Mechanizm działania był uderzająco podobny. Zamiast szlacheckiego: „nie pozwalam” radni prezydenta Tychów i PO stwierdzili po mieszczańsku: „dyskusja bezprzedmiotowa” [całe ich oświadczenie w „Echu” nr 6 z br. na str. 3] i czym prędzej czmychnęli z sali obrad. Zrobiło się i śmiesznie, i strasznie.

Dlaczego śmiesznie? Ano chociażby dlatego, że radni umykający z sali sesyjnej, znajdującej się na pierwszym piętrze ratusza, udali się na piętro trzecie, by w pokojach biura obsługi Rady Miasta, z dala od mieszkańców i różnych takich co to przyjdą na sesję i obserwują, obsiąść ekrany komputerów i śledzić w internecie transmisję obrad, które przecież dopiero co, i to w wielkim pośpiechu opuścili. Tym samym zagłosowali nogami, że dyskusja jednak bezprzedmiotowa nie była.

Trudno też nie uśmiechnąć się zestawiając dwa obrazy. Jeden uwiecznia moment ślubowania radnych. Po odśpiewaniu hymnu, przy pochylonym sztandarze miasta, z namaszczeniem przysięgali: "Wierny Konstytucji i prawu Rzeczypospolitej Polskiej, ślubuję uroczyście obowiązki radnego sprawować godnie, rzetelnie i uczciwie, mając na względzie dobro mojej gminy i jej mieszkańców." Obraz drugi: radni tchórzliwie, ale z jakąż godnością - wymuszoną zapewne rotą ślubowania - czmychają z sali sesyjnej, by jak najszybciej uciec przed odpowiedzialnością wyrażenia swojego zdania w oczywistym głosowaniu (nie można przecież być mediatorem w sporze, w którym skonfliktowane strony o mediacje nie poprosiły – a tak było w tym przypadku). A przecież między jednym a drugim wydarzeniem, czyli od chwili ślubowania do dezercji, dla czmychających radnych: Lidii Gajdas, Michała Kasperczyka, Barbary Koniecznej, Urszuli Paździorek-Pawlik, Sławomira Sobociński, Józefa Twardzika, Krzysztofa Woźniaka, Kazimierza Chełmińskiego, Grzegorza Gwoździa, Marcina Rogali nie minęły nawet trzy miesiące. Natomiast dla dwóch radnych: Wojciecha Czarnoty i Mariusza Mazura był to zaledwie tydzień, bo ślubowanie złożyli dopiero 29 stycznia. Radni Damian Fierla (usunięty z klubu PiS) i Klaudiusz Slezak (PO) w ogóle nie przyszli na sesję.

Bojkot to rozpaczliwy oręż słabszych. Stosowany jest w ekstremalnych sytuacjach, by zwrócić np. uwagę większości, że demokracja to nie tylko matematyczna przewaga głosów ale i wysłuchanie racji mniej licznych. W Tychach doszło do historycznego wydarzenia: bojkot zastosowała większość wobec mniejszości! Trudno zachować w takiej sytuacji powagę. Może, aby uzdrowić tę sytuację, należy przyznać większości jakieś przywileje, by nie czuła się aż tak bardzo dyskryminowana w Radzie Miasta Tychy?


Fot.2 ZB - przewodniczący Maciej Gramatyka na sesji 5 lutego

I jeszcze postawa przewodniczącego Macieja Gramatyki z prezydenckiego klubu Inicjatywa Tyska. Trudno wyobrazić sobie, chociażby z racji zajmowanego stanowiska szefa Rady Miasta, by nie był co najmniej współscenarzystą lutowej premiery widowiska pt. „Czmychający radni”. Najpierw twierdził ze swoimi kolegami klubowymi: „dyskusja bezprzedmiotowa”, a gdy ci na to umówione hasło wyszli z sali, zarządził godzinną przerwę w obradach, oczekując rzekomo, że co najmniej dwóch z jego koalicyjnych partnerów opamięta się, powróci - przywracając kworum, a więc i prawomocność obrad. Nie doczekał się, co było od początku tego spektaklu oczywiste. Owa godzina oczekiwania nie przetrzebiła jednak złośliwie pozostających na sali obrad pozostałych radnych i widzów. Co wówczas robi pomysłowy szef RM? Zarządza dyskusję i sam bierze w niej udział, podważając tym samym swoje wcześniejsze przekonanie, że jest bezprzedmiotowa, a więc podstawę jej zbojkotowania. Dzięki temu z gracją odciął się od warcholstwa swoich koalicyjnych koleżanek i kolegów radnych.
No dobrze, wiadomo już czemu było śmiesznie. A dlaczego strasznie? Bo ci ludzie nami rządzą.

czwartek, 29 stycznia 2015

Czy autonomia Śląska może być dla Polski koniem trojańskim?


O autonomii Śląska słyszało wielu, niewielu jednak wie, że podobnie szeroki samorząd II Rzeczpospolita planowała nadać też województwom południowo-wschodnim (m.in. na Wołyniu). Ustawa ta nigdy jednak nie została wprowadzona w życie z uwagi na wyraźne działania NKWD, które chciały ten system szerokiej decentralizacji wykorzystać jako konia trojańskiego do odłupania Kresów Wschodnich od II Rzeczpospolitej. Cel ten zrealizowano po 17 września 1939 roku, przyłączając Kresy do Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Powołano się przy tym na autonomiczną wolę miejscowej ludności. O tym i o innych aspektach autonomii mowa jest w wywiadzie z dr nauk prawnych Andrzejem Drogoniem, byłym dyrektorem Instytutu Pamięci Narodowej w Katowicach („Echo” nr 33 z 20.08.2014 r. „Katolicki duch Śląska”).

Fot. ZB - Gmach Sejmu Śląskiego w Katowicach


Zdzisław BARSZEWICZ: Czy dzisiaj województwu śląskiemu potrzebna jest taka autonomia, jak była tu przed II wojną światową?

Andrzej DROGOŃ: Autonomię na Śląsku wprowadził ustawą konstytucyjną z 15 lipca 1920 r. Sejm Ustawodawczy bez wyraźnych sprzeciwów (nawiasem mówiąc była to druga w historii państwa polskiego ustawa konstytucyjna - po 3-Majowej z 1791 r. - przyjęta z woli narodu). Niezwykle ważnym jest, że w tej konstytucji nie użyto ani razu terminu: autonomia. Mówi się o prawach samorządnych, co należy rozumieć jako autentyczne prawo decydowania lokalnej społeczności o swoim losie.

ZB: Czyżby autonomia Śląska źle się kojarzyła reszcie Polski?

AD: Nie sądzę. O autonomii mówili przecież publicznie jej twórcy z Wojciechem Korfantym na czele. Wydaje się, że nazwa: autonomia, była bardziej czytelna dla każdego odbiorcy. Zresztą forma znaczeniowa tej nazwy w dużym stopniu odpowiadała temu, co było na ziemiach polskich znane chociażby z doświadczeń galicyjskich. Pamiętajmy, że budowano system ustrojowy dla ziem, które w 1920 r. nie należały jeszcze do Polski. Plebiscyt na Górnym Śląsku odbył się dopiero w 1921 r. W moim odczuciu powszechne używanie takiej nazwy dla tworzonego systemu samorządnego oddawało ducha praw. Chodziło o to, by w sposób wyraźny nawiązać do idei, które przez okres kilkudziesięciu lat w Galicji, będącej pod zaborem austriackim, pozwoliły na odrodzenie polskiego ducha narodowego, stały się zaczynem niepodległego państwa polskiego. Mówiono przecież powszechnie, że Galicja to polski Piemont! Sądzę, że lipcowa ustawa była elementem swoistego poletka doświadczalnego, jakie pozostało po wizji państwa polskiego, sformułowanej przez dra Józefa Buzka - jednego z najwybitniejszych polskich administratywistów, czyli osób zajmujących się prawem administracyjnym i ustrojem administracji publicznej.

ZB: Jaka to była wizja?

AD: Józef Buzek (Jerzy Buzek, były przewodniczący Parlamentu Europejskiego, jest jego bliskim krewnym), zaproponował projekt konstytucji już w 1919 r. Wyraźnie nawiązywał do rozwiązań amerykańskich, można zaryzykować tezę, że również czuć było próbę nawiązywania do najlepszych polskich tradycji demokracji szlacheckiej (nie mylić z okresem oligarchii magnackiej). Polska miała być federacją składającą się z 70 ziem o dużej samodzielności ustrojowej, z własnymi konstytucjami.

ZB: Jaki był sens stosowania rozwiązania galicyjskiego - które dawało ziemiom polskim, będącym pod zaborem, jakąś namiastkę swobody - w Polsce, która była już przecież niepodległym państwem?

AD: Trzeba mieć świadomość jak wielkie tradycje decentralizacji funkcjonowały na ziemiach polskich, jak wielki wpływ Rzeczpospolita Krakowska i autonomia galicyjska wywierały na proces kształtowania ducha narodowego w okresie zaborczym. Państwo polskie funkcjonowało wówczas jedynie w wymiarze duchowym. Jeśli przeniesiemy te tradycje na okres budowanej po 1918 roku niepodległej Polski, to rozumienie tego typu decentralizacji, wypływające w nowych okolicznościach z istoty demokracji, jest oczywiste. Federalistyczna koncepcja państwa nie została całkowicie zarzucona, przynajmniej przez część sceny politycznej.

ZB: Czyżby?

AD: Najlepszym dowodem jest ustawa gwarantująca szeroki samorząd nadany w 1922r. województwom Polski południowo wschodniej (ustawa ta nie została wprowadzona w życie – niestety, być może nie byłoby tragedii roku 1943 i następnych nie tylko na Wołyniu - z uwagi na wyraźne działania służb sowieckiego NKWD, które chciały ten system szerokiej decentralizacji wykorzystać dla realizacji celów, jakie zmaterializowano później, po 17 września 1939 roku, przyłączając ten obszar – wolą miejscowej ludności - do państwa sowieckiego). Im większy i bliższy wpływ społeczeństwa na struktury władzy, tym bardziej idea demokracji się materializuje. Nieprzypadkowo obrońcami takiego rozwiązania byli przedstawiciele śląskiej chadecji. Takie przeniesienie idei solidaryzmu społecznego na grunt praktyki ustrojowej państwa jest ciągle aktualne.

ZB: Przeciwnicy wprowadzania obecnie autonomii na Śląsku mówią, że ta przedwojenna była potrzebna tylko po to, by wprowadzić w krwioobieg odradzającej się Rzeczpospolitej obszar, który przed rozbiorami do niej nie należał - i już spełniła swoje zadanie.

AD: Trudno przyjąć taki sposób pojmowania potrzeby szerokiej decentralizacji, bo gdyby był właściwy, to autonomię Śląska zniesiono by już po przewrocie majowym w 1926 roku. Najistotniejszym w tym rozwiązaniu, określanym autonomią jest niezależność finansowa. Przedwojenne województwo śląskie, mimo różnego rodzaju prób korekt tego systemu, czynionych przez władze centralne, miało taką niezależność. Zresztą tangenta, czyli mechanizm pozwalający na odprowadzanie części wypracowanych w województwie przychodów do budżetu centralnego (reszta zostawała w Skarbie Śląskim), nie była wymysłem Ślązaków.

ZB: A czyim?

AD: Rozwiązanie to przeszczepione zostało z doświadczeń pruskich. Znalazło swoje ustawowe umocowanie z woli polskich parlamentarzystów, a prosty wzór określający wysokość odprowadzanych do budżetu centralnego środków określiły władze centralne w Warszawie. Rokrocznie przelicznik był przedmiotem ostrych sporów, ale wchodził w życie jedynie wtedy, kiedy ogłoszono wspólne stanowisko władz centralnych oraz wojewódzkich. Dopóty, dopóki nie osiągnięto konsensusu – rozliczenie nie mogło zaistnieć. Obecny powszechny opór przed powieleniem takiego mechanizmu, moim zdaniem, podsycany jest głównie przez olbrzymią centralną machinę biurokratyczną, zajmująca się przydzielaniem pieniędzy z Warszawy. Niezależność finansowa, w ramach autonomii, opierała się również na tym, że Sejm Śląski mógł wprowadzić dodatkowe opłaty do podatków – nie wchodziły one do rozliczeń obejmowanych tangentą. W innych regionach daniny publiczne były tym samym niższe. Mieszkańcy Śląska godzili się je ponosić, bo pieniądze te były dobrze inwestowane w samorządnym województwie.

ZB: Podobny rodzaj autonomii, bo opartej na niezależności finansowej regionów, Rosja proponuje obecnie Ukrainie, jednocześnie gromadząc przy jej granicy dywizje pancerne. Jak pan myśli, czy robi to kierując się tylko troską o dobro państwa ukraińskiego?

AD: Nie ma żadnej analogii między obecną sytuacja na Ukrainie a Polską okresu międzywojennego. Utożsamianie autonomii w tamtych uwarunkowaniach z separatyzmem jest jakimś wielkim nieporozumieniem. Ustawa z 1920 r. w pierwszym artykule stwierdzała wyraźnie, że województwo śląskie jest nieodłączną częścią składową Rzeczpospolitej Polskiej. Zwolennikami autonomii byli na Śląsku m.in. chadecy i endecy. Chce pan powiedzieć, że narodowcy polscy dążyli do oderwania zarządzanego obszaru Polski od Polski? To absurd.

ZB: Nikt nie kwestionuje patriotyzmu twórców autonomii Śląska. Nie sądzi pan jednak, że autonomia to narzędzie i jedynie od tego kto nim dysponuje zależy jak zostanie użyte?

AD: Niedługo odbędzie się referendum w Wielkiej Brytanii – Szkoci zadecydują, czy będą mieli oddzielne państwo [Szkoci opowiedzieli się za pozostaniem w Wielkiej Brytanii – przyp. ZB]. Ale działania integracyjne wymusza Unia Europejska przez samo swoje istnienie. Większość Szkotów, jak wskazują sondaże, chciałaby niepodległości, ale jednocześnie nie chce opuszczać UE, a tu rodzi się problem - nie wiadomo jak wyjść z Wielkiej Brytanii, nie wychodząc z Unii. Zresztą moglibyśmy zastanawiać się teoretycznie nad groźbą separatyzmu na Śląsku w okresie międzywojennym, bo województwo to graniczyło z Niemcami. Ale dzisiaj? Do jakiego państwa mieliby przyłączyć obecne województwo śląskie ewentualni separatyści górnośląscy? Moim zdaniem dywagacje na temat oderwania się Górnego Śląska od Polski jest tak samo prawdopodobne jak przyłączenie się do Polski obwodu kaliningradzkiego.

ZB: Nie widzi pan różnicy między enklawą zdominowaną przez Rosjan i ciążącą ku Rosji, a Śląskiem, gdzie niektórzy mówią o sobie, że są narodem śląskim, wyraźnie separując się od tego co polskie?

AD: Żebyśmy nie zabrnęli za daleko. Nie chodzi o to, by myśleć tylko o relacjach Śląsk – Warszawa, ale o całej Polsce. Śląsk się zmienia. Moi rodzice przyjechali do Tychów z Podkarpacia gdy miałem już 5 lat. Wyrastałem na podwórku, gdzie większość rodzin miała śląskie korzenie. To byli wszyscy moi przyjaciele z dzieciństwa. Gwarantuję panu, że nigdy nie odważyłbym się zapytać, czy którykolwiek z nich nie czuł się Polakiem. Z narodowością śląską – w moim odczuciu - dochodzi do nieporozumień. Nie można mieć podwójnej narodowości, tak jak nie można mieć dwóch matek. Ślązacy, których ja znam to przecież Polacy, przynajmniej zdecydowana większość tak o sobie myśli i to mówi. Jednocześnie to, co zawsze najbardziej ceniłem u rodowitych mieszkańców śląskiej ziemi, to poszanowanie ojcowizny, olbrzymie przywiązanie do rodziny, do tradycji i regionalnej, pięknej, ale jednocześnie dosadnej mowy.

ZB: Co dzisiaj oznacza być Ślązakiem?


AD: Prawdziwy Ślązak to człowiek solidnej i rzetelnej pracy, uparty ale uczciwy, gotowy na duże poświęcenie w odniesieniu do tych, którzy opierają swoje życie na wartościach. To chyba jest najważniejsze i dlatego tak mocno było deklasowane przez system totalitarny: wartości wpajane od pierwszych dni życia, wywodzące się z nieudawanego katolicyzmu. To pozwoliło przetrwać polskości tych ziem przez stulecia, a w okresie najtrudniejszym - pruskiej germanizacji – doprowadzić do odrodzenia polskości! To właśnie w okresie najintensywniejszej germanizacji rodził się duch Augusta Hlonda, Wojciecha Korfantego czy Konstantego Wolnego. Ten katolicki aspekt po dzień dzisiejszy bardzo łatwo zweryfikować i rozumie to doskonale każdy, kto przedpołudnie ostatniej niedzieli maja każdego roku spędza na Wzgórzach Piekarskich. Jeżeli rozwiązania, które zaproponował w 1919 roku dr J. Buzek miałyby być forpocztą ustrojowego systemu prawnego opartego na idei federacji, to takie rozwiązanie w współczesnej Polsce mogłoby mieć sens wyłącznie wtedy, gdyby prawa samorządne obejmowały jednocześnie wszystkie ziemie państwa polskiego. Inaczej mówiąc z punktu widzenia dobra państwa, nie widzę sensu, by prawa samorządne, nazywane w okresie międzywojennym autonomią, uzyskał w nim tylko jeden region.

wtorek, 27 stycznia 2015

Śluby panieńskie w autonomii Śląska


Autonomia Śląska. W skrajnym przypadku te dwa słowa potrafią poróżnić nawet przykładnych śląskich małżonków. Autonomia bowiem, jak miłość, niejedno ma imię. Bo autonomiczne województwo śląskie należące do II Rzeczpospolitej to przecież i stawiany wszystkim nauczycielkom bezwzględny wymóg bycia panną, ale i autentyczny Skarb Śląski, pierwszeństwo w obsadzaniu stanowisk przez Górnoślązaków, ale też i dobrowolna rezygnacja z prawa zwalniającego mieszkańców województwa z poboru do wojska polskiego.
Nie tylko o tym udało się porozmawiać z Janem F. Lewandowskim, historykiem, autorem m.in. wydanej przez Alkmenę książki pt. „Czas autonomii” [„Echo” nr 32 z 13.08.2014 r.].


Fot.ZB - Gmach Sejmu Śląskiego w Katowicach wzniesiony w latach 1924 - 1929


Zdzisław BARSZEWICZ: Czy Górnemu Śląskowi potrzebna jest dzisiaj autonomia?

Jan F. LEWANDOWSKI: Potrzebna, ale wyjaśnijmy, co rozumiemy pod słowem „autonomia”. Autonomia rozumiana jako większa decentralizacja państwa, a więc przyznanie większych praw dla samorządów gminnych i regionalnych, jest potrzebna nie tylko Śląskowi, ale i innym regionom Polski.

ZB: Inne regiony Polski jakoś jednak o autonomię nie występują.

JFL: Bo Górny Śląsk ma swoją specyfikę historyczną i posiadał już w przeszłości autonomię. Ma się do czego odwoływać: 15 lipca 1920 r. Sejm Ustawodawczy w Warszawie uchwalił Statut Organiczny Województwa Śląskiego, nadając mu rangę ustawy konstytucyjnej. Dwa lata później, gdy II Rzeczpospolita przejęła przyznaną jej część Górnego Śląska, autonomia, określona tym statutem, weszła w życie.

ZB: Na czym konkretnie polegała?

JFL: Najwidoczniejszym jej wyrazem był Sejm Śląski, a podstawą Skarb Śląski. Dochody Skarbu Śląskiego oparte były na ogólnych ustawach podatkowych wprowadzanych w Rzeczpospolitej. Sejm Śląski nie miał prawa nakładania osobnych podatków. Istotne było to, że pobrane w województwie śląskim opłaty publiczne nie wędrowały od razu do Warszawy, jak dzisiaj, lecz właśnie do Skarbu Śląskiego, który posiadał własną administrację podatkową. Następnie na podstawie specjalnego wzoru wyliczeniowego obliczano tangentę, czyli kwotę przekazywaną do budżetu państwa.

ZB: Jaka to była część zebranych na Śląsku podatków?

JFL: Początkowo tangenta wynosiła do 40 proc. dochodów Skarbu Śląskiego, później rozliczenia skomplikowały się m.in. z powodu wprowadzenia na Śląsku państwowego monopolu tytoniowego i spirytusowego. Monopole wprowadzono na terenie województwa śląskiego bez wymaganej zgody Sejmu Śląskiego, który widział w tym naruszenie autonomii. Należy podkreślić, że statystyczny mieszkaniec województwa śląskiego oddawał państwu polskiemu (a najpierw oczywiście Skarbowi Śląskiemu) ponad czterokrotnie więcej niż statystyczny mieszkaniec reszty Polski. Daje to wrażenie o sile podatkowej województwa śląskiego na tle Rzeczpospolitej! Przykładowo w 1924 roku na województwo śląskie przypadało ponad 15 proc. wszystkich zebranych w Polsce podatków, chociaż zamieszkiwało je tylko 4 procent ludności Rzeczypospolitej.

ZB: Czym różniło się przeciętne życie w autonomicznym województwie śląskimi, od tego w innych regionach Polski?

JFL: Województwo śląskie było częścią Rzeczpospolitej niewątpliwie najbogatszą i najbardziej samorządną. Jednak Sejm Śląski chętnie korzystał z ustawodawstwa ogólnopolskiego, podejmując uchwały o rozciąganiu ustaw Rzeczpospolitej na województwo śląskie. Natomiast spod kompetencji Sejmu Śląskiego wyłączono nie tylko ustawodawstwo podatkowe, ale także politykę zagraniczną i sprawy wojskowe. Władzom śląskim podlegały jednak policja i szkolnictwo. Przeciętne życie nie różniło się może tak wiele, lecz istotne były mechanizmy zarządzania, które przyczyniały się do rozwoju autonomicznego województwa. Możliwości decyzyjne i pieniądze znajdowały się faktycznie w Katowicach, a nie w centrali.

ZB: Ale nauczycielkami w śląskich szkołach mogły być tylko panny…

JFL: No tak. Przez jakiś czas była to jedna z odrębności prawnych Śląska, świadcząca o konserwatyzmie obyczajowym Sejmu Śląskiego. Uznano, że nie można pogodzić obowiązków dobrej żony (matki) z dobrze wykonywanymi obowiązkami nauczycielki, dlatego uchwalono w 1926 roku tzw. ustawę celibatową – pozwalała ona zatrudniać w szkołach tylko niezamężne nauczycielki. Sejm Rzeczpospolitej uchylił tę ustawę w 1938 r. Jednak było to ewenementem. Najczęściej Sejm Śląski korzystał z ustawodawstwa ogólnopolskiego, ale strzegł swego prawa decydowania w tej materii.

ZB: Górnoślązacy zwolnieni byli też przez osiem lat z poboru do wojska polskiego.

JFL: Zapewnienie takie złożono mieszkańcom Śląska przed plebiscytem, który zadecydował o podziale Górnego Śląska między Polskę i Niemcy. Przepis taki znalazł się w ustawie Sejmu Rzeczpospolitej z 1920 r., ale już trzy lata później Sejm Śląski sam zwrócił się do władz centralnych o jego zniesienie i Ślązacy podlegali poborowi jak wszyscy obywatele Polski.

ZB: A ustawowy przepis, że Górnoślązacy mają pierwszeństwo w obsadzaniu stanowisk w administracji województwa śląskiego?

JFL: Przy równych kwalifikacjach z innymi kandydatami. Takie przepisy należy widzieć w kontekście walki plebiscytowej o Górny Śląsk. To mieszkańcy mieli zadecydować, komu ten bardzo ważny region przypadnie – Polsce czy Niemcom. Agitacja niemiecka powiadała wtedy Ślązakom, że w Polsce np. w administracji, nie mają co liczyć na awans (gdy w Niemczech praktykowano częściej obsadzanie regionalnej administracji miejscowymi ludźmi) – stąd polska odpowiedź o pierwszeństwie w obsadzaniu stanowisk. Należy pamiętać, że Rzeczpospolita przed rozbiorami nie obejmowała Śląska. Wojciech Korfanty zastanawiał się, czym zachęcić jak największą liczbę Ślązaków, niekoniecznie nawet deklarujących polskość, by opowiedzieli się za Polską.

ZB: I dlatego uznał, że przy obsadzaniu stanowisk tak ważne jest miejsce urodzenia?

JFL: Nie tyle miejsce urodzenia, ile raczej miejsce zamieszkania. Pomysł autonomii był bardzo nośny. Jak wspominał po latach jeden z polskich działaczy plebiscytowych Władysław Borth, na uchwaloną już autonomię powoływano się powszechnie podczas kampanii plebiscytowej: „Nie było wiecu ani zebrania, abyśmy się na ten akt nie powoływali”. Dodawał ponadto, że autonomii życzyły sobie „wszystkie grupy społeczne, a więc robotnicy, rolnicy, kupcy, rzemieślnicy i inteligencja pracująca. Za autonomią opowiadała się zarówno śląska ludność rodzima, jak i mieszkający wśród niej Wielkopolanie”. Plebiscyt i tak wygrali Niemcy stosunkiem głosów 60:40. Gdyby nie uchwalona już autonomia, na pewno byłby to rezultat o wiele gorszy dla Polski, a wtedy nie wiadomo, czy w ogóle uznano by prawo Polski nawet do części Śląska.

ZB: Kiedy czas autonomii się skończył?

JFL: Faktycznie z chwilą najazdu Niemiec na Polskę w 1939 r., formalnie dokonała tego komunistyczna Krajowa Rada Narodowa w 1945 r., choć w świetle prawa można powiedzieć, że autonomia śląska nadal istnieje.

ZB: Jak to?

JFL: Likwidacja autonomii przez KRN dotknięta jest wadą prawną – nie uzyskano na nią zgody Sejmu Śląskiego, a wymóg taki zawierał artykuł 44 Statutu Organicznego z 1920 roku. Komuniści przy likwidacji powoływali się na konstytucję marcową II Rzeczpospolitej, a tym samym akceptowali także art. 44 Statutu Organicznego. Skoro starali się o zachowanie pozorów legalizmu w stanowieniu prawa, to przecież – stosownie do ustawy konstytucyjnej z 1920 roku i jej artykułu 44 – ustawa KRN powinna, dla zyskania ważności, uzyskać zgodę Sejmu Śląskiego, a tej zgody nie uzyskała. Bo przecież Sejmu Śląskiego nie zwołano. Zatem uchwała KRN o likwidacji autonomii była z natury nielegalna. Jestem bardzo ciekaw, co powiedziałby dzisiejszy Trybunał Konstytucyjny Rzeczpospolitej, gdyby zajął się legalnością zlikwidowania śląskiej autonomii…


ZB: Przeciwnicy autonomii twierdzą, że spełniła ona swoje zadanie. Teraz byłaby narzędziem służącym do oderwania Śląska od Polski.


JFL: Dla twórców autonomii oczywistym było, że Śląsk jest integralną częścią Rzeczpospolitej, tyle że inaczej wewnętrznie urządzoną. Nie przejawiali skłonności separatystycznych, a uważali, że autonomia śląska dobrze służy i Śląskowi, i Polsce. Dobrym na to przykładem jest fakt zrezygnowania w 1924 r. przez Sejm Śląski z utworzenia osobnej Śląskiej Rady Obrachunkowej, jako organu kontrolującego (czegoś w rodzaju śląskiej, odrębnej Najwyższej Izby Kontroli), choć zagwarantowane to zostało w Statucie Organicznym. Kompetencje te oddano dobrowolnie Najwyższej Izbie Kontroli w Warszawie, która utworzyła w Katowicach swoją delegaturę. Podobnych przykładów można byłoby podać więcej. Nie widzę powodu, by dzisiaj myśleć o Śląsku inaczej. Dzisiaj w tamtej autonomii można zobaczyć wręcz sugestię myśli o poważniejszej reformie decentralizacyjnej państwa polskiego.

wtorek, 13 stycznia 2015

Bezprawie po tysku

Tychy to piękne miasto, które już od jakiegoś czasu promuje się pod hasłem: „dobre miejsce”. Ostatnio uznane zostało za jedno z najlepszych miejsc w Polsce. Ale i ono ma swoje jakże mroczne tajemnice, ot chociażby dotyczące bezprawia dokonanego w asyście policji…


 Czy można zapłacić niemałe ODSZKODOWANIE z publicznych pieniędzy i jednocześnie uznać, że SZKODY nie było. W Tychach jak najbardziej można, pod warunkiem, że odszkodowanie zapłacone jest z kasy gminy za bezprawie, którego dopuściły się władze pod przewodnictwem prezydenta. A dlaczego, mimo zapłaconego odszkodowania, sąd szkody nie zobaczył? Bo w imieniu gminy zubożonej o taką wypłatę może przed sądem wypowiadać się tylko prezydent, czyli ktoś, kto ponosi współodpowiedzialność za to zubożenie. Pytanie brzmi: który prezydent w takiej sytuacji mówiłby o szkodzie?

 Rzadko kiedy, w sposób bezdyskusyjny, bo w oparciu o prawomocne wyroki sądowe, można o władzach jakiegoś miasta mówić że działały bezprawnie. Tychy należą do wybrańców, o których z całą odpowiedzialnością można tak mówić. Bezprawia dopuszczono się w sylwestrową noc z 31 grudnia 2001 r. na 1 stycznia 2002 r., przy wsparciu strażników miejskich, ochroniarzy a nawet uzbrojonych policjantów. Z taką armią zaatakowano plac targowy przy al. Jana Pawła II i siłą usunięto stamtąd legalnego, o zgrozo, dzierżawcę - spółkę „Hallo”.

 Prezydentem Tychów (wybranym jeszcze przez Radę Miasta) był już wówczas Andrzej Dziuba, który miłościwie prezydentuje tyszanom i dzisiaj. Ataku dokonano mimo śmiesznych ostrzeżeń, że działania takie są bezprawne. Jak się okazało, dzierżawca z tym swoim przekonaniem, że prawo musi być przestrzegane nawet przez gminę, jeszcze przed pamiętnym sylwestrem prosił o pomoc tyską policję i prokuraturę, wskazując, że grupa pracowników Urzędu Miasta Tychy dokonuje bezprawnego zaboru cudzego mienia.

 O panującej atmosferze Dzikiego Zachodu najlepiej świadczy fakt, że urzędnicy wysłani na front walki o targowisko nie posiadali żadnego nakazu sądowego. Mało tego, jak się później okazało - a potwierdził to naczelnik Wydziału Radców Prawnych Urzędu Miasta Tychy - żaden z jego prawników nie opiniował zajęcia targowiska, w zbiorze posiadanych opinii za ten okres nie ma też takiej ekspertyzy, a i z samym naczelnikiem nie konsultowano tej kwestii.

 No cóż, ostatnim szańcem obrony prawa w Tychach pozostawała już tylko policja i prokuratura. Ale tyscy przedstawiciele tych instytucji dziwnie nie reagowali. Zdesperowany dzierżawca z prośbą o interwencję zwrócił się nawet do Śląskiej Wojewódzkiej Komendy Policji, ale i tu dzielni funkcjonariusze okazali się zadziwiająco głusi na prośby, by stanąć w obronie - jakby nie było - obowiązującego prawa.

 A może policja w Tychach uznała, że rozpowszechniane wieści, o bezprawnych zamierzeniach statecznych władz miasta są tak absurdalne, że aż niewiarygodne? Niestety, nie mogła tak pomyśleć, bo o tym, że targowisko przy Jana Pawła II będzie przejmowane wraz z istniejącymi na nim obiektami i urządzeniami – poinformowali komendę zawczasu prezydent i jego zastępca, prosząc, z właściwym sobie poczuciem humoru, o objecie tego terenu (podczas owego przejmowania) szczególnym nadzorem. Sądowego tytułu wykonawczego nie przedstawiono z przyczyn natury zasadniczej (po prostu go nie było), a mimo to tyscy policjanci posłusznie i skutecznie pomogli strażnikom miejskim i wynajętym przez miasto ochroniarzom przegnać legalnych dzierżawców. Gdy zakończyły się działania wojenne rozpoczęła się odyseja sądowa.

W 2006 r., po kilkuletnim procesie, Sąd Apelacyjny w Katowicach wydał w końcu prawomocny wyrok. Uznał, że gmina Tychy dopuściła się bezprawia i w związku z tym musi zapłacić poszkodowanej spółce odszkodowanie w wysokości ponad 1,6 mln zł z tytułu utraconych korzyści płynących z dzierżawy. Do tego dochodziły odsetki. W sumie z kasy miasta wypłacono odszkodowanie w wysokości prawie 1,9 mln zł [Górnośląski Tygodnik Regionalny „Echo” nr 8 z 21.02.2007 r.].

 Pozostała jeszcze sprawa przejętego mienia. W 2003 roku, na podstawie uchwały Rady Miasta, tyskie władze rozpoczęły likwidację targowiska przy al. Jana Pawła II. Oznaczało to, że w tym miejscu już nie będzie można handlować (nowy, istniejący do dzisiaj bazar – Tyskie Hale Targowe - zlokalizowany został przy ul. Piłsudskiego). Na starym miejscu pozostały jednak m.in. płyty i stragany wyrzuconego dzierżawcy. Miasto zażądało, by spółka ten dobytek usunęła. Ta nie chciała, gdyż wyrok (najpierw Sądu Rejonowego w Tychach a później zatwierdzające to rozstrzygnięcie orzeczenie Sądu Okręgowego w Katowicach z czerwca 2003 r.) jasno nakazywał gminie przywrócić spółce posiadanie targowiska.

 O ówczesnym stosunku prezydenta Tychów do wyroku sądu wiele mówi wypowiedź udzielona na jednej z konferencji prasowych. Jeszcze przed zapadnięciem ostatecznego orzeczenia nakazującego gminie zwrócenie targowiska, prezydent stwierdził z całą szczerością, że jakikolwiek wyrok w tej sprawie jest bezprzedmiotowy, bo targowiska przy al. Jana Pawła II już nie ma ["Echo" nr 25 z 18.06.2003 r.].
   
 Władze miasta, chcąc pozbyć się bezprawnie przejętego mienia, mogły wywieźć je na miejsce wskazane przez właściciela. Nie zrobiły tego. Rozwiązały sprawę po swojemu tzn. na były plac targowy przy al. Jana Pawła II wjechały maszyny i usunęły pozostałości po bazarze. Według późniejszych ustaleń, na przełomie 2004 i 2005 roku targowisko zostało fizycznie zlikwidowane, a jego stoiska, stragany, wiata, płyty – niczym łup wojenny - albo zniszczono, albo sprzedano (sąd ustalił np., że gmina Tychy sama usunęła i sprzedała nie swoje przecież płyty stanowiące utwardzenie placu!).

 Sąd Okręgowy, rozpatrujący tę sprawę, mówił o zagarnięciu przez gminę Tychy nieswojego mienia. Ze zdumieniem stwierdził, że miasto Tychy nie podporządkowało się prawomocnym wyrokom sądów! Po odwołaniu złożonym w imieniu prezydenta Sąd Apelacyjny zgodził się z surową oceną postępowania władz miasta Tychy dokonaną przez trybunał niższej instancji i nakazał Tychom zapłacenie dzierżawcom odszkodowania w wysokości 495 tys. zł (mniej niż zażądał Sąd Okręgowy).
Okazuje się jednak, że same odsetki od kwoty odszkodowania wyniosły prawie 490 tys. zł. Z kwotą główną uszczupliło to więc kasę miasta Tychy w sumie o ok. 985 tys. zł. Gdy doliczymy do tego owe 1,9 mln zł wypłacone w 2006 r. to okaże się, że bezprawne działania, za które odpowiedzialność ponosi prezydent Andrzej Dziuba i jego współpracownicy, kosztowały budżet Tychów prawie 3 mln zł.

 Nie każdy może sobie jednak pozwolić na dochodzenie sprawiedliwości względem gminy. Koszty sądowe postępowania w sprawie zniszczonego mienia, które musiała ponieść spółka, sąd wyliczył na ok. 160 tys. zł ["Echo" nr 23/24 z 11.06.2014 r.].

 Dzierżawcy targowiska dochodzili sprawiedliwości również na drodze karnej. W pewnym momencie jeden z prokuratorów Prokuratury Rejonowej w Tychach postawił nawet zarzuty z art. 231 par.1 kk i art. 296 par. 3 kk  Andrzejowi Dziubie - prezydentowi Tychów i Zdzisławowi D.  - jego zastępcy w latach 2000 – 2002 ["Echo" nr 11 z 14.03.2007 r.]. Panowie ci stali się tym samym podejrzani o nadużycie uprawnień i niedopełnienie obowiązków przy zajmowaniu się sprawami majątkowymi gminy. Zaraz potem jednak prokuratura umorzyła dochodzenie, co prawomocnie potwierdził sąd, ale inny sąd niedługo potem nakazał rozpocząć proces karny wobec byłego wiceprezydenta D. na podstawie subsydiarnego aktu oskarżenia, sporządzonego przez pełnomocnika spółki ["Echo" nr 46 z 12.11.2008 r.].

 Proces ten trwał 1,5 roku. Zakończył się 20 lipca 2010 r. wyrokiem uniewinniającym - bo sąd ustalił co prawda, że decyzja o wypowiedzeniu umowy obarczona była wadami, ale oskarżony przecież chciał dobrze. Natomiast zarzut, że gmina Tychy poniosła szkodę na skutek wypłaty odszkodowania (wówczas mówiono jedynie o ok. 1,9 mln zł) w ogóle nie był rozpatrywany przez sąd merytorycznie. W tej sprawie bowiem – jak stwierdziła sędzina – gminę może reprezentować tylko prezydent Tychów [„Echo” nr 30 z 28.07.2010 r.]. Inaczej mówiąc, w zaistniałych konkretnych okolicznościach, tylko prezydent Andrzej Dziuba – którego, przypomnijmy, przez jakiś czas obciążały prokuratorskie zarzuty w sprawie sposobu przejęcia targowiska - miał prawo uznać czy gmina poniosła tutaj szkodę. A prezydent Andrzej Dziuba uznał, że w ogólnym rozrachunku strat nie było [„Echo” nr 43 z 28.10.2009 r.]. I pomyśleć, o ile bardziej nie byłoby tych strat, gdyby przed całą ową zawieruchą postarano się o rzecz tak elementarną w państwie prawa jak zwykły nakaz sądowy...

Fot. ZB - proces karny trwał 1,5 roku

 Wyłaniając się z mroków nie tak dawnych zresztą dziejów miasta (sprawy odszkodowań za bezprawnie przejęte przez gminę Tychy targowisko zakończyły się przed polskimi sądami dopiero pod koniec 2013 r.) należy z ufnością patrzeć w przyszłość, tym bardziej że:

1. Niecałe osiem miesięcy temu (27 maja 2014 r.) prezydent Andrzej Dziuba został odznaczony przez Bronisława Komorowskiego, prezydenta RP, Złotym Krzyżem Zasługi m.in. za wybitne zasługi dla rozwoju samorządu terytorialnego w Polsce. A ostatnie wybory prezydent Dziuba wygrał bezapelacyjnie w pierwszej turze i to z rekordowym poparciem mieszkańców.

2. Zdzisław D. (wiceprezydent w latach 2000 – 2002) jest od dawna dyrektorem Tyskich Hal Targowych przy al. Piłsudskiego (należących obecnie do gminnej spółki), gdzie przeniesiono targowisko istniejące dawniej przy al. Jana Pawła II. W ostatnich wyborach samorządowych startował nawet do Rady Miasta Tychy z list Komitetu Wyborczego Wyborców Prezydenta Andrzeja Dziuby - ale, niestety, bez powodzenia.

3. Od niedawna nowym naczelnikiem Wydziału Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego w Urzędzie Miasta Tychy, a więc podwładnym prezydenta Dziuby, jest Janusz Sojka - ten sam, który w czasie gdy doszło do bezprawnego przejęcia targowiska w asyście policji był zastępcą komendanta miejskiego policji w Tychach, a później już komendantem policji w Tychach.


poniedziałek, 5 stycznia 2015

Opowieść przedwigilijna z tyskiego ratusza

Zamiast wesołej szopki noworocznej z udziałem prezydenta Tychów i radnych

Zapadał zmrok. Delikatnie gasił kolejny, jedenasty już grudniowy dzień na jakże krótkiej ścieżce czasu wiodącej od tego miejsca do pełnych dobra i życzliwości Świąt Bożego Narodzenia. Gwiazdy na nieboskłonie nieśmiało rozpoczęły szukanie między sobą tej, która w wigilijny wieczór mieć będzie zaszczyt zapłonąć jako pierwsza, by wskazać drogę do Betlejem we wszystkich naszych sercach. W taki oto przedwigilijny czas oczekiwania, owego 11 grudnia 2014 r., świeżo wybrani: prezydent Tychów i radni debatowali na ostatniej sesji starego roku…

Sesja, jak zwykle, rozpoczęła się tradycyjnym powitaniem: Szczęść Boże. Ze względu na szczególny czas, po jej zakończeniu przewidziano spotkanie, by osobiście powymieniać się życzeniami. Ale zanim do tego doszło, prezydent obwieścił m.in. że Mieczysław Podmokły (jeszcze radny) obejmie stanowisko prezesa gminnej spółki Master. Co powiedziawszy, jako że była to ostatnia sesja Rady Miasta w tym roku, prezydent Dziuba złożył wszystkim obecnym na sali obrad bardzo serdeczne życzenia świąteczne, mówiąc m.in. o wyciszeniu w te świąteczne dni…

W de facto ostatnim punkcie obrad (wolne wnioski i informacje) nieoczekiwanie rozgorzała dyskusja na temat zlikwidowanych jakiś czas temu Osiedlowych Centrów Sportowych. Decyzja o likwidacji nie podobała się opozycyjnej radnej Edycie Danielczyk (Tychy Naszą Małą Ojczyzną) i opozycyjnemu radnemu Markowi Gołoszowi (PiS). Mówili oni o społecznie złych skutkach likwidacji OCS-ów. Radny Mieczysław Podmokły z Klubu Prezydenta Andrzeja Dziuby w pewnym momencie zapytał czy M. Gołosz był instruktorem w OSC-ach i ile tam zarabiał. Gołosz odpowiedział, że ok. 1,5 tys. zł. Nieoczekiwanie do wymiany zdań włączył się prezydent Dziuba i bez ogródek zakomunikował, że radny Gołosz, będąc materialnie zainteresowany „ostatni powinien zabierać głos w tej sprawie” (M. Gołosz zaprzeczył, by chciał ponownie został instruktorem w OCS). Uwzględniając tylko najistotniejsze dla świątecznej atmosfery wypowiedzi (nagranie znaleźć można w BIP UM Tychy), tyska przedwigilijna opowieść potoczyła się następująco:

Fot. ZB - Dariusz Wencepel i Jakub Chełstowski